Polski aktor zagrał w nowym "Supermanie". Pokonał 30 tysięcy rywali z całego świata

PAP Life: Trudno było dostać rolę w "Supermanie"?
Marcin Harasimowicz: Bardzo trudno. Do takiej roli startuje około 20-30 tysięcy aktorów z całego świata, z czego mniej więcej stu jest wybieranych do nagrania castingu, potem pięć przechodzi do ostatniego etapu i na końcu jeden dostaje rolę. Z tego, co wiem, bardzo znani aktorzy z Polski starali się o tę rolę, ale ostatecznie Jamesowi (James Gunn, reżyser "Supermana" - red.) spodobało się to, co ja zaproponowałem.
PAP Life: Czym go zaskoczyłeś?
M.H.: Chodziło o postać generała, szefa armii, doradcy prezydenta fikcyjnego państwa Boravia, który jest antagonistą głównego bohatera. Pomyślałem, że wbrew stereotypom moja postać nie będzie twardzielem. Na zewnątrz będzie grał silnego, ale w relacjach z prezydentem będzie uległy i przestraszony.
Początkowo miałem być w dwóch scenach, ale w trakcie kręcenia James uznał, że zostanę dodany do innych scen i w sumie jestem w sześciu. Cieszę się, że wszystkie znalazły się w filmie, bo kiedy powstaje tak ogromna produkcja, to potem bardzo dużo ląduje na podłodze u montażystów. Nigdy do końca nie wiadomo, co zostanie z twojej roli na ekranie. Wydawało mi się, że moja rola będzie mniejsza, ale James wykorzystał dosłownie każdą sekundę tego, co zrobiłem, każdy gest, każde słowo.
PAP Life: James Gunn to znany reżyser, który zrobił m.in. "Strażników Galaktyki". Pierwszy raz z nim pracowałeś?
M.H.: Tak i mam nadzieję, że nie ostatni, bo on lubi do swoich kolejnych projektów zatrudniać aktorów, których zna. James to niesamowity profesjonalista. Jeszcze przed wejściem na plan rozmawialiśmy, jak to będzie wyglądać, a już w czasie kręcenia wszystko działo się bardzo szybko. James doskonale wiedział, czego chce i cała jego ekipa błyskawicznie reagowała na to, co robimy. Większość tych scen nakręciliśmy w jeden dzień, co było dla mnie szokiem, biorąc pod uwagę, że w poprzednich wielkich filmach, w których grałem, jak "Czerwona nota", "Grey Man" czy "Amsterdam", ten proces był zdecydowanie bardziej rozłożony w czasie.
PAP Life: Premiera "Supermana" była w drugim tygodniu lipca. Do tej pory film obejrzało około 41 milionów ludzi na świecie. Czy to się w jakiś sposób przełożyło na zainteresowanie tobą? Czy po prostu dalej robisz swoje?
M.H.: Jedno i drugie. Mam pewne zasady, dzięki którym przebiłem się i zacząłem grać w Hollywood. Po prostu dla mnie praca jest najważniejsza i skupiam się na projekcie, w którym aktualnie biorę udział. Czasami może dochodzić do pewnych absurdów.
Opuściłem główną premierę "Supermana", bo tego dnia byłem na planie niezależnego filmu kręconego poza Los Angeles. Dwa dni później byłem w LA na specjalnym pokazie w Warner Bros., więc spotkałem część kolegów z tego filmu i producentów. Ale zastanawiałem się, czy to, że nie było mnie na głównej premierze, nie było błędem. Tak zrobiłem, trudno.

PAP Life: Zanim dostaniesz rolę, musisz przejść przez casting. Dużo kręcisz self-tape'ów?
M.H.: Teraz jest ich rzeczywiście dużo i mam nadzieję, że dalej tak będzie, bo to znaczy, że jestem brany pod uwagę do wielu projektów. Dostać się na casting to jest najtrudniejsza rzecz. Dzisiaj jestem praktycznie zawsze rozważany do ról niemieckojęzycznych, jak i słowiańskojęzycznych. Oprócz mnie taką pozycję ma może dwóch, trzech aktorów, ale oni są starsi ode mnie o dwie dekady. Mówię biegle w kilku językach, mogę grać praktyczne w szesnastu.
Marcin Harasimowicz o karierze w HollywoodPAP Life: Wielu aktorów z Europy uważa, nie zrobiło kariery w Hollywood ze względu na akcent, którego nie mogli się pozbyć.
M.H.: Trzeba znać swoje miejsce w szeregu. Jeżeli próbowałbym złapać akcent amerykański, to straciłbym dużo czasu, który mogłem poświęcić na naukę chorwackiego, czeskiego, duńskiego, holenderskiego, gruzińskiego, słoweńskiego czy serbskiego. W "Supermanie" i w "The Hunt" mówię po chorwacku, w "Gray Manie" po czesku, w "Prawdziwych kłamstwach" po słoweńsku, w kilku produkcjach po niemiecku, w kilku po rosyjsku. Trzeba znaleźć swoją niszę, wyeksponować swoje najmocniejsze, unikalne atrybuty.
PAP Life: Polaka grałeś do tej pory tylko raz.
M.H.: Polskiego księdza w serialu "Wspaniała pani Maisel". To bardzo ważna dla mnie rola. Dwa miesiące temu byłem na imprezie promującej inną produkcję i tam rozmawiałem z Amy Palladino (amerykańska scenarzystka, producentka - red.) i z jej mężem, którzy powiedzieli mi, że scena polskiego wesela we "Wspaniałej pani Maisel" jest jedną z ich ulubionych z całego serialu.
Zresztą pannę młodą grała tam aktorka polskiego pochodzenia, Matilda Szydagis z Chicago, z którą bardzo się zaprzyjaźniłem. We "Wspaniałej pani Maisel" wzięła też udział Rachel Brosnahan, która gra Lois Lane w "Supermanie". Co prawda nie spotkaliśmy się na planie, bo byliśmy w dwóch różnych miejscach w studio, ale pierwszego dnia rozmawiałem z asystentką Jamesa i poprosiłem: "Przekaż Rachel, że ksiądz Piotr się pojawił na planie i pozdrawia".
Marcin Harasimowicz o życiu w Los AngelesPAP Life: Jak długo mieszkasz w LA?
M.H.: 17 lat. Nigdy nie chciałem z Polski wyjeżdżać na stałe, ale po prostu tak się zawodowo ułożyło. Przyjechałem do LA na rok, żeby skończyć szkołę aktorską Stella Adler, potem chciałem wrócić do kraju, ale usłyszałem, że jestem za stary, żeby zrobić karierę w Polsce, więc musiałem zostać w Stanach. Zrobiłem jeszcze szkołę Beverly Hills Playhouse, a potem dwie inne szkoły.
PAP Life: Słyszałam opinie, że te amerykańskie szkoły są znacznie gorsze niż polskie akademie teatralne. Z twojej perspektywy skończenie tych amerykańskich szkół dużo ci dało?
M.H.: Bardzo dużo. To ciekawe, co mówisz, bo jedną z rzeczy, które usłyszałem od agentki w Polsce, jeszcze zanim zacząłem grać w dużych amerykańskich produkcjach, było to, że szkoła w Stanach niewiele znaczy, bo szkoły polskie są na wyższym poziomie i polscy aktorzy są lepiej wykształceni od amerykańskich. Chyba gdyby tak było, to polscy aktorzy graliby w tych hollywoodzkich filmach, a nie amerykańscy? Moim zdaniem amerykańskie szkoły są zupełnie inne, polskie są bardziej nastawione na teatr, natomiast amerykańskie są ukierunkowane na film i telewizję.
Oczywiście, wielu osób, które je kończy, nie przebija się, bo konkurencja jest po prostu gigantyczna. Tutaj jest milion aktorów. I nawet jeśli pewnego dnia uda ci się dostać rolę, to walka o pracę właściwie się nie kończy. Znam wielu aktorów, którzy mieli swoje pięć minut, zaczęło im się wydawać, że już złapali Pana Boga za nogi - i wszystko skończyło się bardzo szybko. Zawsze jest cały tłum ludzi na twoje miejsce. Trzeba mieć brawurę i wierzyć w siebie, ale trzeba też mieć pokorę, bo naprawdę łatwo cię zastąpić.
Marcin Harasimowicz o pracy dziennikarza sportowegoPAP Life: Zanim zostałeś aktorem w Stanach, byłeś w Polsce dziennikarzem sportowym. Czego ci brakowało?
M.H.: Takie refleksje, co mi wyszło, a co nie, przyszły, kiedy skończyłem 30 lat. Wtedy postanowiłem wyjechać do Stanów i zawalczyć o swoje marzenia. Kilka razy zaczynałem wszystko od początku. Gdy byłem bardzo młody, grałem w kapeli rockowej, potem zespół mi się rozpadł i postawiłem na dziennikarstwo muzyczne, chodziłem do koncerty, robiłem wywiady z muzykami, współpracowałem z radiową Trójką, pisałem recenzje do miesięcznika "Tylko Rock".
Nie bardzo mogłem się z tego utrzymać, więc przestawiłem się na sport, który zawsze mnie interesował. Zarabiałem bardzo dobrze, ale przyszedł taki moment, kiedy zamknięto tytuł, w którym pracowałem i wtedy po raz kolejny zdecydowałem się zmienić swoje życie. Na początku w Stanach wysyłałem korespondencje sportowe do mediów, napisałem dwie książki o koszykówce ("LeBron James. Król jest tylko jeden?", "Los Angeles Lakers. Złota historia NBA" - red.). To pomogło mi się utrzymać.
PAP Life: Kiedy zacząłeś grać w filmach?
M.H.: Właściwie niemal od początku grałem. Pierwszy film zrobiłem po dwóch latach w Stanach. Ale, szczerze mówiąc, był kiepski. Dla mnie pomostem do aktorstwa okazał się stand-up. Któregoś dnia zobaczyłem ogłoszenie, że szukają nowych twarzy do stand-upu. Nigdy nie byłem na scenie, ale kończyły mi się pieniądze i postanowiłem spróbować. Szybko okazało się, że mam talent komediowy, wymyśliłem własne show.
Występowałem w różnych miejscach, o moim show usłyszeli Bracia Wayans, znakomici amerykańscy stand-uperzy, którzy akurat szykowali się do trasy po USA. Szukali miejsca, w którym mogliby ćwiczyć swoje nowe żarty, z dala od głównych sal Hollywood i zaczęli występować u mnie. Dosłownie w ciągu kilku miesięcy spod dachu pizzerii trafiłem do największego klubu komediowego świata, Comedy Store, gdzie występowali wszyscy najwięksi: Jay Leno, David Letterman, Andy Kaufman, Jim Carrey. W Comedy Store występowałem od 2013 do 2017 roku.
Pod koniec tej pracy miałem zarezerwowany każdy piątek wieczorem i kilka niedziel - najlepszy czas. Zapraszałem do swojego show wszystkich największych komików w USA, jak: Joe Rogan, Judd Apatow, Whitney Cummings, Bill Burr, Tom Segura, Tiffany Haddish, Bobby Lee, Theo Von, Drew Carey, Nikki Glaser, Ian Edwards. A wśród publiczności byli Justin Bieber, Billie Eilish, Elon Musk i wiele innych znanych postaci.
PAP Life: Talent komediowy to jedno. Ale przecież stand-up opiera się na tekście, subtelnościach językowych, skojarzeniach kulturowych. Tak dobrze posługiwałeś się angielskim?
M.H.: Nie. Grałem przygłupa z akcentem i ludzie się z tego śmiali. Z tym stand-upem to dość trudna historia. Byłem w tym dobry, ale tego nie lubiłem. Kiedy zostawiłem stand-up, wszyscy byli w szoku. Do dzisiaj znani komicy mówią: wróć do stand-upu. Być może kiedyś to zrobię, ale w pewnym momencie przestało mnie to kompletnie kręcić.
PAP Life: Brałeś kiedykolwiek pod uwagę, że kariera aktorska w Stanach ci nie wyjdzie i będziesz musiał wrócić do Polski?
M.H.: Nie, bo jestem uparty i zawsze wszystko mi wychodziło. Miałem momenty zwątpienia, największe, gdy byłem w Comedy Store. Tam zobaczyłem, ilu ludzi w tym środowisku ma depresje. Nie chcę wchodzić w szczegóły, ale jest dużo narkotyków. W ciągu moich czterech lat w Comedy Store 17 osób, z którymi współpracowałem na scenie, popełniło samobójstwa albo przedawkowało. Wśród nich był mój bardzo dobry kumpel, Brody Stevens. To było dla mnie megaszokiem.
Bardzo dużo ludzi przychodziło do mnie ze swoimi problemami, bo byłem też producentem show. W pewnym momencie stało się to dla mnie przytłaczające. Ale ciągle odkładałem całkowitą rezygnację ze stand-upu. Przełomowym momentem był rok 2020, kiedy w katastrofie lotniczej zginął wybitny amerykański koszykarz, Kobe Bryant. Był moim mentorem. Pamiętałem, że mówił, że jeśli chcę osiągnąć sukces, to muszę się poświęcić w stu procentach jednej rzeczy, nie mogę robić czterech, pięciu rzeczy naraz. Wtedy postanowiłem, że skupię się na aktorstwie. Myślę, że doświadczenie stand-upowe przełożyło się na to, że jestem bardzo dobry w rolach komediowych. Chociaż najbardziej cieszą mnie role dramatyczne.
PAP Life: W ciągu pięciu lat udało ci się zagrać w wielu znanych produkcjach, m.in. wspomnianej "Wspaniałej pani Maisel", "Stranger Things", "Amsterdam". Jakie jeszcze tytuły okazały się dla ciebie ważne?
M.H.: Na pewno "Polowanie", bo to był mój pierwszy duży film. "Czerwona nota", bo to był pierwszy raz, kiedy media w Polsce zaczęły pisać o tym, co robię. W "Schodach" miałem szansę pracować z Colinem Firthem, który bardzo miło przyjął mnie na planie. Z kolei "Zadzwoń do Saula" to kultowy serial.
W "Amsterdamie" pracowałem z tuzinem bardzo znanych aktorów, między innymi z Robertem De Niro, który dał mi radę: "Pamiętaj o dwóch rzeczach: bądź na czas na planie i naucz się swoich kwestii, a będziesz miał długą karierę w Hollywood". Spodobało mu się, jak gram. Podczas próby tak na niego wydarłem po niemiecku, że potem trafiło to nawet do zwiastuna filmu. A najwięcej frajdy miałem na planie z Ryanem Reynoldsem, bo był niesamowicie zabawny i cały czas żartował.

PAP Life: Jak budujesz swoją karierę aktorską? Stawiasz sobie jakieś cele, czy po prostu spokojnie czekasz na to, co się wydarzy?
M.H.: Robię konkretne plany. Bardzo chciałem zagrać w "Stranger Things", "Zadzwoń do Saula" i "Wspaniała pani Maisel" i wszystkie trzy cele osiągnąłem. Potem "Superman" i też mi się to udało. Teraz moim celem "James Bond".
PAP Life: Zobaczymy się w kolejnym "Bondzie"?
M.H.: Jeszcze nie (śmiech). Ale przyciągam projekty, na których mi zależy. Chciałbym też w ciągu najbliższych pięciu lat zagrać główną rolę w Polsce.
PAP Life: Chcesz udowodnić tym, którzy mówili, że jesteś za stary, by zaczynać w aktorstwie, że nie mieli racji?
M.H.: Ja już nie muszę nikomu nic udowadniać - mój dorobek mówi sam za siebie i niech tak zostanie. To, że nie mieli racji, nie podlega najmniejszej dyskusji, nawet gdyby "Superman" okazał się ostatnim filmem w mojej karierze i od jutra zacząłbym pasać owce na łące. Chociaż oczywiście tak nie będzie...
Poza tym, Hollywood jest moim głównym miejscem pracy, tutaj buduję swoją pozycję i to jest dla mnie priorytetem. W Polsce chciałbym zagrać z powodów osobistych, tam jest moja rodzina i dlatego że po prostu kocham Polskę. Wychowywałem się w patriotycznej rodzinie. Czytam książki historyczne o Polsce, bo to jest moja pasja. Fajnie, gdybym kiedyś zagrał w filmie kostiumowym. Natomiast nie będę grał w Polsce kosztem pracy w Hollywood. Ale czy chciałbym, jeśli rola i projekt okażą się interesujące? Na pewno. Na razie jednak staram się dobrze reprezentować Polskę na tej największej światowej scenie filmowej.
PAP Life: Oglądasz polskie filmy?
M.H.: Od trzech lat jestem dyrektorem jury na polskim festiwalu filmowym w Los Angeles. Tylko, że w sumie docierają tam trzy, cztery na rok, więc oglądam tylko te, które mam szansę zobaczyć. Ostatnio nagrodę dostał film "Polowanie" Pawła Chmielewskiego, z którym się zaprzyjaźniliśmy. Paweł chce mnie obsadzić w swoim filmie w przyszłości.
Kiedy pracowałem nad "Supermanem", to w każdej przerwie ja i Zlatko Burić (chorwacki aktor filmowy, wielokrotnie nagradzany, w "Supermanie" wcielił się w postać generała), rozmawialiśmy o filmach Wajdy, Kieślowskiego, Zanussiego, bo Zlatko jest wielkim fanem polskiego kina lat 70. i 80. Byliśmy tak zaaferowani, że w końcu aż się James zainteresował: "O czym wy w kółko tyle gadacie?".
Rozmawiała Iza Komendołowicz
Marcin Harasimowicz, ps. Martin Harris - aktor. Pochodzi z Wrocławia, w liceum grał w zespole rockowym, potem pisał recenzje muzyczne, a następnie zajął się dziennikarstwem sportowym. Publikował teksty m.in. w "Przeglądzie Sportowym". W wieku 31 lat postanowił spróbować swoich sił jako aktor, ukończył Stella Adler Studio of Acting w Los Angeles. Pracował dla telewizji BBC Sports, współprowadził znany podcast "Soccer Comics". Był producentem i gospodarzem występów stand-upowych w Kalifornii. Obecnie mieszka w Los Angeles, gdzie rozwija swoją karierę aktorską. Wystąpił m.in. w popularnym serialu "Stranger Things", filmach "The Hunt", "Amsterdam". Ostatnio można go zobaczyć w "Supermanie". Ma 47 lat.
well.pl