Jak mała francuska wioska stała się centrum rodziny królewskiej i gwiazd rocka

Każde miejsce ma swoją historię, ale Cotignac, wioska ukryta głęboko w prowansalskiej wsi na południu Francji , ma więcej historii niż większość. Od królów walczących z niepłodnością, przez objawienia religijne, po gwiazdy Hollywood, od francuskich piosenkarzy po Pink Floyd – ta delikatnie pomalowana wioska u stóp ogromnego wapiennego klifu widziała już wszystko.
W 1660 roku król Ludwik XIV i jego matka Anna Austriaczka odbyli pielgrzymkę do tutejszego kościoła Notre Dame de Grâces, aby podziękować Matce Boskiej za cudowne narodziny Ludwika. Cotignac, jedyne miejsce na świecie, gdzie wszyscy trzej członkowie Świętej Rodziny ukazali się w wizjach, jest ważnym miejscem pielgrzymek katolickich – odwiedza je około 150 000 pielgrzymów rocznie.
Ale od dziesięcioleci wioska przyciąga również hollywoodzkie gwiazdy i legendy muzyki. George i Amal Clooney mieszkają niedaleko – wystarczająco blisko, by George miał ulubionego piekarza w wiosce, od którego odbiera chleb na śniadanie i rogaliki, jak twierdzi jeden z mieszkańców.

Inny mieszkaniec wsi, Brad Pitt, rzekomo jest w konflikcie z byłą żoną Angeliną Jolie o sąsiednią winnicę.
Joe Dassin, jeden z najsłynniejszych francuskich piosenkarzy i autorów tekstów, nagrywał w pobliskim Studio Miraval – zanim kilka lat później zbudował swój dom w wiosce i zmarł w wieku 41 lat na zawał serca. I tu właśnie wkracza nasz hotel, Lou Calen. Kiedy Chateau Miraval otworzył studio, które zyskało sławę po nagraniu płyty Pink Floyd „The Wall”, pobliski 16-pokojowy hotel-restauracja znalazł się w idealnym miejscu, by serwować wino, jeść i gościć artystów z całego świata.
Otwarcie hotelu nastąpiło w 1971 roku, a nazwała go Huguette Caren, która nadała mu nazwę Lou Calen – co oznacza Lampa Naftowa – a jej styl gotowania i gościnność wkrótce przyciągnęły takie sławy, jak Dassin, Brigitte Bardot, Pink Floyd, The Cure, a nawet Yvonne De Gaulle, żonę Charlesa.
W 2001 roku hotel został zamknięty, opuszczony i dręczony przez dwie dekady, aż kanadyjski przedsiębiorca postanowił go wskrzesić. Graham Porter spędzał lata w Cotignac jako student, mieszkając z duńską rodziną, która spędzała tu wakacje.
Na początku XXI wieku kupił dom w tej wiosce, ale czas spędzony tam podczas pandemii COVID-19 przekonał go do zakupu hotelu i dzielenia się swoją pasją do pastisu i petanque z gośćmi z całego świata.
Porter dostrzegł szansę na odbudowę nie tylko hotelu, ale luksusowej bajki – miejsca pełnego spokojnego, ekologicznego luksusu, gdzie ścieżki między pokojami usłane są polnymi kwiatami, a żaden widok ani sypialnia nie jest taka sama. Dźwięki gry w bule rozbrzmiewają echem po zboczu wzgórza, a gości wita mętny kieliszek pastis.
Może to być miejsce relaksu i odnowy biologicznej dla zamożnych podróżnych, ale dalekie jest od pobożności – hotel ma nawet własny minibrowar z szeroką gamą piw, od zimnych IPA po ciemne portery, nazwane na cześć La Tuf – wysokich klifów otaczających wioskę.
Podstawą tego wszystkiego jest jedzenie, równie dobre, jak to, które kiedyś przyciągało sławnych artystów.
Ukryta wśród pachnących oliwkami i lawendą terenów kryje się Secret Garden, niezwykła restauracja prowadzona przez nowatorskiego szefa kuchni Benoita Witza – jednego z pierwszych na świecie, który zdobył pożądaną Zieloną Gwiazdkę Michelin. Przewodnik Michelin podkreśla, że dania tworzone przez Witza – który niegdyś szkolił się u czołowego szefa kuchni Alaina Ducasse’a – są „w 100% autentyczne”.
W kuchni Witza nie marnuje się ani jedna łodyga ani kwiat, a królują sezonowe składniki. To w końcu Provence Vert – Zielona Prowansja. Różowe wino pochodzi z równych rzędów winorośli na sąsiednich wzgórzach, z winnic o nazwach takich jak Carpe Diem, a także z winogron Miraval, zbieranych obecnie w spornej winnicy Pitt-Jolie. Zaledwie kilka sekund dalej, Dom Mirabeau oferuje degustację wina i ginu.
Sery pochodzą z niewielkich lokalnych gospodarstw, a warzywa z hotelowego ogrodu, w którym jadalne kwiaty i kozy w jakiś sposób ze sobą współistnieją.
Wszystkie te miejsca można zwiedzać pieszo lub na rowerach elektrycznych dostępnych w Lou Calen.
Miejsca z tak bogatą historią potrzebują historyka, a my mamy w osobie amerykańskiego przewodnika Johna Pecka, który oprowadza nas krętymi, gorącymi trasami do La Tuf i opowiada historię tego miejsca.
W klifie znajduje się olbrzymia drewniana prasa do tłoczenia oliwy, z której kiedyś korzystała cała wioska, a także ścieżki prowadzące obok dawnych siedzib troglodytów, gdzie mieszkańcy wioski ukrywali się przed najazdem Saracenów.
Widzimy, gdzie miejscowy rzemieślnik Jean de la Baume miał kiedyś wizję Matki Boskiej i gdzie według legendy święty Józef ukazał się Gaspardowi Ricardowi, spragnionemu pasterzowi, który pasł swoje owce na górze Bessillon.
Przy starożytnym, magicznym źródle w wiosce, wskazanym Gaspardowi przez świętego Józefa, John wytrząsa swoje „kieszonkowe muzeum” na kamiennym murze. To niezwykła kolekcja znalezisk, które opowiadają historię Cotignac lepiej niż jakikolwiek przewodnik.
Znajduje się tam guzik od płaszcza z czasów napoleońskich, spłaszczone i mocno zniszczone monety rzymskie, strigil gladiatora – czyli skrobaczka do rąk, która kiedyś służyła do usuwania oleju, a nawet moneta ze swastyką – przypominająca, że podczas II wojny światowej Lou Calen był sierocińcem dla dzieci, które straciły rodziców podczas okupacji nazistowskiej.
Gdy przechodzimy obok dobrze zaopatrzonej galerii sztuki nowoczesnej Centre d'Art la Falaise, obok nas na rowerze w berecie przejeżdża Francuz pochodzący z Central Cast, być może z epoki napoleońskiej.
Następnego dnia zwiedzamy ogrody pełne dzikich kwiatów w towarzystwie miejscowej zielarki, Very Schutz, która opowiada nam o nazwach różnych roślin i ich starożytnych zastosowaniach.
W ciszy niedzielnego poranka zwiedzamy ogródki warzywne Jardin Secret, a nawet spotykamy pana Witza, który uczy dzieci swojego przyjaciela, jak łuskać bób. W naszym pokoju portret piosenkarza Joe Dassina spogląda na nas zza okien, które idealnie oprawiają widok na wioskę, z terakotowymi dachami usianymi zielenią.
Na ścianie widnieje wers z jednej z jego piosenek – „elle m'a dit d'allez siffler la haut sur la colline” („Powiedziała mi, żebym poszedł gwizdać tam na wzgórzu”). W Lou Calen nie ma ekranów ani telewizorów, więc odtwarzamy miłosne piosenki Dassina, „Les Champs-Elysees” i „Et Si Tu N'Existais Pas”, przez bezprzewodowy głośnik.
Francuskie plaże śródziemnomorskie są oddalone zaledwie o godzinę drogi, ale kto ich potrzebuje? Zamiast telewizorów i iPadów, goście są zachęcani do spotkań przy długich stołach, gry w bule, słuchania lokalnego jazzu „manouche”, pływania w jasnoniebieskich basenach rodzinnych lub dla dorosłych, a także do odpoczynku i regeneracji sił w spokojnym spa w okrągłej wieżyczce starego gołębnika.
Jedzenie jest równie dobre w bistro, gdzie uśmiechnięta obsługa walczy z dymiącymi grillami w popołudniowym upale, aby dostarczyć gościom smacznego, przypieczonego miecznika i grillowaną jagnięcinę.
Brakuje tylko samej Hugette Caren, założycielki i ducha, który niegdyś przyciągał artystów z okolicznych wsi swoją kuchnią, tak jak magiczne źródło przyciągało turystów do Cotignac. Nadal mieszka w wiosce i znana jest z odwiedzania barów i restauracji. Podczas wizyty można ją tam spotkać niczym zjawę – z pastis w dłoni.
W roku 2025 Lou Calen, lampa naftowa zapalona przez Hugette'a w 1971 r., wciąż świeci jasno.
Możesz polecieć z lotnisk w całej Wielkiej Brytanii do Nicei lub Marsylii; dojechać pociągiem do Aix-en-Provence lub Awinionu.
Ceny pokoi w hotelu Lou Calen w Cotignac, w Prowansji, na południu Francji zaczynają się od około 175 funtów za noc.
Daily Mirror